Czym jest PEGIDA (niem. Patriotische Europäer gegen die Islamisierung des Abendlandes, pol. Europejscy Patrioci przeciwko Islamizacji Zachodu)? PEGIDA  jest skrajnie prawicową organizacją, która sprzeciwia się islamizacji Zachodu, mającej miejsce dzięki polityce multikulti rządów Unii Europejskiej. Czym jest polityka multikulti? Są to działania rządowe mające na celu doprowadzenie do sytuacji, gdzie na tej samej przestrzeni współwystępować będą dwie lub więcej grupy społeczne o względnie odmiennych dystynktywnych cechach kulturowych: wyglądzie zewnętrznym, języku, wyznaniu religijnym, układzie wartości. Początkowo, kiedy ilość osiadłych w Europie przybyszów spoza niej była niewielka żadne problemy na tle międzykulturowym nie miały miejsca. Z czasem odsetek imigrantów wykazywał stopniowo większą tendencję wzrostową, co wzbudziło niezadowolenie wśród wielu mieszkańców krajów europejskich.

PEGIDA LOGO.svg                                                         Oficjalne logo PEGIDA

Obecnie takie kraje jak Szwecja, Niemcy, Anglia, Norwegia, czy Francja są zamieszkiwane przez kilka milionów imigrantów. Przy populacji większości z tych krajów taka liczba jak milion, czy dwa miliony jest w prawdzie niewielka. Głębsza analiza sytuacji skłoni nas jednak do chwili refleksji.

Spójrzmy na jeden z mierników demograficznych zwany współczynnikiem dzietności. Współczynnik ten pokazuje, jaka jest średnia liczba dzieci przypadająca na parę rodziców. Wśród rodzin imigranckich współczynnik ten wynosi 8,1. Oznacza to, że na parę rodziców przypada średnio 8,1 dziecka. Współczynnik dzietności rdzennych Europejczyków wynosi zaledwie 1,38. Obliczono, że współczynnik wymagany dla danej populacji, aby przetrwała bez zauważalnych statystycznie zmian w liczebności wynosi 2,11. W historii nigdy nie zanotowano przypadku, aby dana wspólnota przetrwała, kiedy jej współczynnik dzietności wynosił 1,9. Z kolei przy współczynniku o wartości 1,3 nie jest fizycznie możliwym przetrwanie danej społeczności, bez konieczności mieszania się z inną. W przedstawionej sytuacji zajęłoby od 80 do 100 lat, aby współczynnik sam się wyrównał do niezbędnego minimum, poza tym, nie istnieje żaden ekonomiczny model pozwalający na podtrzymanie danej grupy etnicznej w okresie stabilizacji.
 
Większość krajów Unii Europejskiej prowadzi politykę stricte socjalistyczną. Polega ona na opiekuńczości i subsydiarności państwa, mówiąc prościej – państwo oferuje szeroki wachlarz świadczeń socjalnych. Efektem tego jest zjawisko wysokiego bezrobocia wśród imigrantów, szczególnie tych z Afryki i Bliskiego Wschodu. Każdy człowiek uczciwie zarabiający na utrzymanie siebie i nierzadko swojej rodziny pomyśli: „Dlaczego miałbym pracować na to, aby jakiś Pakistańczyk, czy Etiopczyk miał co jeść? Dlaczego on sam nie może pójść do pracy?“. Nikt z obecnych polityków, publicystów, czy dziennikarzy nie odnalazł odpowiedzi na to pytanie. Po co go szukać? Można posłużyć się bardzo sprytnym narzędziem manipulacji zwanym polityczną poprawnością.

Czym jest polityczna poprawność? Jest to taki sposób używania języka, który ma na celu nie urażenie nikogo, choćby to były fakty. Ten prosty mechanizm na różne sposoby staje się prawem w wymienionych wcześniej krajach. W Szwecji za krytykę Islamu (nawet uzasadnioną) bądź Muzułmanów grozi kara więzienia za „prezentowanie postawy rasistowskiej lub ksenofobicznej“. Kolejne przepisy podobne do powyższego stają się co raz bardziej absurdalne. Przykładowo we Francji w marcu 2015 r. ukonstytuowane zostało prawo zabraniające umieszczania na plakatach słowa „chrześcijanin“ i pochodnych.

PEGIDA Demo DRESDEN 25 Jan 2015 116139883        Demonstracja PEGIDY w pobliżu Nowego Ratusza w Dreźnie (25. stycznia 2015)    
        Źródło: http://www.panoramio.com/photo/116139883

Zaistniała sytuacja nie satysfakcjonuje wielu Europejczyków. Wyrazem tego jest powstanie wspomnianej wcześniej PEGIDA. Stowarzyszenie to założył Lutz Bachmann,  prawicowy, niemiecki aktywista urodzony w 1973 roku. Siedziba stowarzyszenia znajduje się w Dreźnie, miejscowości, z której pochodzi Bachmann.  Co tydzień organizowane są marsze mające charakter antyislamskich demonstracji. Według relacji promotorów inicjatywy w dreźnieńskich przemarszach bierze udział  około 25 tys. osób i liczba ta wciąż rośnie.

Ruch PEGIDA cieszy się coraz bardziej rosnącym poparciem społecznym. Popularność  fanpage na facebooku jasno pokazuje, że ta inicjatywa zyskuje coraz większy zasięg w internecie. Liczba polubień uzyskanych przez rok istnienia fanpage wynosi aż 159 tys. Rzecz jasna, nie oddaje to realnej siły aktywistów. Pokazuje jednak w przybliżeniu, że za samą ideą stoi całkiem duże grono osób. „Pegida in Poland“, czyli polskie wydanie, które posiada oficjalne poparcie głównego, niemieckojęzycznego fanpage,  po 5 miesiącach istnienia osiągnęło z kolei prawie 5,5 tys. polubień i liczba ta wciąż rośnie.

Wysnuć można z tego prosty wniosek – eksperyment, jaki przeprowadzono na Europie nie zdał egzaminu. Słowami: „Multikulti nie działa“, skierowanymi do młodzieżówki Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej potwierdziła to Angela Merkel, lider wspomnianej partii i kanclerz Niemiec.

Krzysztof Gruszecki

Stosunki międzynarodowe

Mniej więcej dwa tygodnie po premierze najnowszego filmu w reżyserii Jerzego Stuhra, postanowiłem sprawdzić osobiście, czy „Obywatel” jest słusznie reklamowany jako godny następca kultowej „Seksmisji”. Mimo silnego postanowienia, iż na film wybiorę się niezależnie od jakichkolwiek recenzji i ocen krytyków, zapoznałem się z kilkoma z nich – zarówno z tymi bardziej politycznymi, jak też obiektywnymi. Odczytywany wyrok brzmiał  jednoznacznie: film jest dość ciężki jak na komedię i porusza zbyt wiele drażliwych tematów, a do jego zrozumienia potrzebna jest pewna wiedza historyczna. Najlepiej wynikła z autopsji widza. Dlatego też postanawiam dodać swoje trzy grosze do częściowo zakończonej już polemiki nad dziełem Jerzego Stuhra, skupiając się przede wszystkim na tym, co wywołało największe kontrowersje, czyli charakterystyce Polaków. 

Materiały promocyjne filmu
                                                               Źródło: materiały promocyjne filmu.

Przed rozpoczęciem właściwych rozważań, należy jednak pokrótce scharakteryzować sam film. Produkcja w reżyserii Stuhra opowiadająca o losach przeciętnego Polaka – Jana Bratka – z założenia jest komedią. Trudno jednakże doszukiwać się w niej prostego humoru rodem ze współczesnych kabaretów. W „Obywatelu” znajdują się momenty, w których na twarzy niektórych widzów może pojawić się uśmiech. Lecz by zrozumieć, dlaczego tych kilka osób na widowni parsknęło krótkim śmiechem, należy nie tylko znać historię najnowszą Polski, ale także rozumieć humor abstrakcyjny, humor tragiczny ukazujący smutne losy wielu Polaków pozbawionych wolności. Stąd też właśnie niektóre głosy krytyki. Zwłaszcza młode pokolenie może mieć duży problem z właściwą interpretacją filmu. W moim przypadku na szczęście nie było tego problemu, gdyż dzięki opowieściom rodziców czy dziadków, byłem niejako zaznajomiony z socrealiami PRLu. Dlatego też wybierając się do kina na „Obywatela” mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać i jedyny zarzut do samego filmu jako komedii może dotyczyć niedoprecyzowania gatunku będącego raczej czarną komedią. Plakat promujący film nawiązuje do słynnego „Forresta Gumpa”, lecz o ile bohater grany przez Toma Hanksa jest jednoznacznie pozytywny i zabawny, a wszystkie jego przygody kończą się typowym hollywoodzkim „happy endem”, o tyle Jan Bratek w filmie Stuhra jest postacią bardziej tragiczną niż komiczną. Budzącą politowanie i skłaniającą do refleksji nad swoim życiem.

Jednakże największe kontrowersje i polemikę wzbudziły nie tyle kwestie czysto filmowe, co przekazywana przez Stuhra treść. Bolesna zwłaszcza dla patriotów i prawej części sceny politycznej. Reżyser w dość bezpardonowy sposób rozprawia się z wieloma stereotypami, co niekoniecznie każdemu musi się podobać. W „Obywatelu” poruszane są w zasadzie wszystkie tematy i problemy powojennej Polski: od antysemityzmu, przez przynależność partyjną, internowania, Solidarność, transformacje ustrojowe, współczesne problemy Kościoła katolickiego, a na Marysi z Gorzowa skończywszy. Niektórzy prawicowi publicyści dopatrują się też nawiązań do katastrofy smoleńskiej, lecz – by uniknąć niepotrzebnego rozdrapywania drażliwej rany – pominę tą kwestię, gdyż wydaje mi się, iż mieszanie wszędzie tak istotnej dla narodu tragedii deprecjonuje jej znaczenie. Jednakże pomijając opinie innych, moim zdaniem, film Stuhra jest po prostu prawdziwy. Bolesny, to fakt, lecz prawdziwy. Stąd też właśnie pełno kontrowersji wynikających z niego - wszakże nie od dziś wiadomo, że prawda boli – zwłaszcza, gdy zostanie powiedziana prosto w oczy.

Kadr z filmu
Żródło: kadr z filmu.

Polacy są narodem dość specyficznym. Jesteśmy bardzo czuli na swoim punkcie, łatwo się obrażamy. Dominuje w nas pesymizm popierany nieustannym narzekaniem. Również ogólna opinia o kłótliwości i wewnętrznym podziale w naszym narodzie jest niestety prawdziwa. Podobnie zresztą jak przywiązanie do mitologizowania historii i mesjanizacji roli Polaków. Odzwierciedlenie tych przywar znajduje się właśnie w „Obywatelu”. Film demaskuje wiele stereotypów i ukazuje ich realność. Polak-katolik jest ukazany jako ignorant, co – z całym szacunkiem dla wszystkich wierzących, do których sam się także zaliczam – jest niestety po części prawdą. Z Polaka-kosmopolity wychodzi antysemita i ksenofob. Polak-patriota jest sportretowany jako cwaniak próbujący zbudować swoją pozycję na cierpieniu kraju. Typowy Polak, to po prostu niezaangażowany i niezorientowany w niczym „leming”. Wszystkie te łatki są oczywiście w pewnym – być może nawet znacznym – stopniu przejaskrawione, by uwypuklić obrazowane wady. Jest to logiczny zabieg stosowany zarówno w literaturze, jak i filmie. Dlatego też nie rozumiem braku dystansu części krytyków do omawianej produkcji. Gdybym był złośliwy, to mógłbym się pokusić o tezę, iż w karykaturalnie przerysowanych postawach widzą oni samych siebie. Jednakże z drugiej strony można odnieść wrażenie, iż popierając narrację filmową Stuhra „staję tam, gdzie stało ZOMO” i czynię z apolitycznej polemiki tekst lekko polityczny. Trudno jednak zachować bezstronność i obiektywizm, gdy ze wszech stron napływały sprzeczne komentarze. 

Kadr z filmu 2
Żródło: kadr z filmu.

Moim zdaniem w „Obywatelu” można się doszukiwać tak zwanego „drugiego dna” – to jest właśnie celem tego filmu. Jednakowoż szukanie trzeciego albo też czwartego dna jest już przesadą. Nie należy tworzyć teorii spiskowych i dopatrywać się w filmie złej woli reżysera, a także jego antypolskości. Smutnym jest fakt, iż nawet film komediowy wzbudza w kraju tak wielką polemikę i fale krytyki. Co zaś najgorsze, to zjawisko wszechobecnego upolityczniania wszystkiego. Produkcja, która w innym kraju prawdopodobnie przeszłaby bez echa, w Polsce wzbudza ogromne kontrowersje i staje się tematem kolejnych, niepotrzebnych przecież sporów. Osobiście wierzę w Polskę ponad podziałami. Zarówno tymi partyjnymi, jak i światopoglądowymi. Dlatego też właśnie uważam, że należy przyjąć „Obywatela” jako jedno ze spojrzeń na współczesną Polskę. Owszem, w moim odczuciu jest w tym spojrzeniu bardzo dużo prawdy, lecz przecież dotyka ona również mnie, moją rodzinę i przyjaciół. Jednakże nikt się z tego powodu nie obraża. Stuhr w swoim filmie pokazał i „powiedział” to, o czym myśli wielu Polaków. Należy go więc raczej pochwalić za swego rodzaju odwagę, a nie ganić za wszystko. Co więcej, jeśli w opinii krytyków spojrzenie Stuhra jest nieprawdziwe, a wręcz przekłamane, to może zasiądźmy wszyscy do dyskusji? Porozmawiajmy spokojnie, logicznie i merytorycznie, zamiast kłócić się i wyrzucać sobie nawzajem błędy. Nie sączmy jadu i nienawiści, a po prostu wyjaśnijmy sobie kwestie, które nas bolą. Nie rozdrapujmy przy każdej nadarzającej się okazji ran, lecz wspólnie postarajmy się je zaleczyć. Nie twórzmy sztucznych podziałów, lecz łączmy się dla dobra nas samych, a także tych, którzy nastąpią po nas. 

Tomasz Dranicki
Stosunki Międzynarodowe
I rok

10744417 823575904329928 240450737 o
Odpowiedź na pytanie o źródła światowego kryzysu ekonomicznego jest obecnie Świętym Graalem nauk społecznych. Przyjrzyjmy się przejawom tego zjawiska: czarny czwartek, kryzys azjatycki, kryzys Tequila. Nietrudno zauważyć tu powielający się schemat. Może trafniejszym określeniem byłoby uznanie, iż są to inne oblicza tego samego, podstawowego kryzysu cywilizacji? Fritjof Capra za determinantę załamań uznaje wyczerpanie się paradygmatu, wizji, percepcji i wartości ówczesnego świata. Świata, którego potrzeby nie są większe, lecz inne. 
 
Momenty przełomowe zawsze budziły emocje i kontrowersje. Mechanistyczna koncepcja świata będąca krokiem milowym w fizyce, opierała się o tezę, że wszechświat istnieje obiektywnie, jego stany są przewidywalne. Relacje są prostymi zależnościami w liniowym łańcuchu przyczyn i skutków. Jednak newtonowski świat-maszyna nie zdawał egzaminu w rzeczywistości globalnie powiązanych zjawisk biologicznych, psychologicznych i społecznych.  Dopiero przekroczenie granic światopoglądu kartezjańskiego dało początek nie tylko nowej fizyce, ale i innowacyjnej, niemechanistycznej wizji świata. Nowa fizyka nie neguje teorii kwantów i teorii względności, a jednocześnie uświadamia, że jest tylko kolejnym zbliżeniem w stronę rzeczywistości.

Założenia filozofii Kartezjusza i fizyki Newtona wywarły zasadniczy wpływ na tworzenie podwalin teoretycznych innych dyscyplin badawczych. Sama fizyka uznawana była za swoisty wzór, archetyp wśród racjonalnych i sprawdzalnych nauk. Obsesyjna konieczność weryfikacji teorii i fetyszyzacja maksymy „Cogito ergo sum” w znacznym stopniu zważyła pole dla myśli o ideach naukach humanistycznych. Nauki polityczne, ekonomiczne i społeczne, przyjmując paradygmat kartezjański i metody fizyki Newtona zyskały solidny fundament, który, jak z biegiem lat się okazało, nie zupełnie odpowiada ich potrzebom badawczym. Fragmentaryczne ujmowanie problemów doprowadziło ekonomię do zamknięcia na istoty, organizmy, procesy społeczne i ekologiczne. Redukcjonizm przyczynił się do stworzenia labiryntu, z którego obecnie trudno jest wyjść. Problem ułomnej percepcji naukowej skutkuje również brakiem harmonii w rządzeniu. Niespójna, rozdzielona polityka społeczna i gospodarcza nie ma szans na to, by być receptą na sukces. 

10752232 823575887663263 1674998538 o

Gospodarka to system dynamicznych, stale zmieniających się zjawisk i procesów zależny od systemu ekologicznego i społecznego. Ewolucja gospodarcza jest ściśle powiązana z przeobrażeniami zachodzącymi w zespole wartości i działalności ludzkiej. Ideowa pustka, która rządzi współczesną ekonomią blokuje możliwość holistycznego ujęcia struktur gospodarki. Pustkę tą wypełnia jedynie powszechna wiara w pieniądz. Lekceważący stosunek ekonomistów do psychologicznych badań naukowych dotyczących społeczeństwa wzmacnia efekt przepaści między teorią ekonomii a rzeczywistością gospodarczą. Światopogląd mechanistyczny wywarł ogromny wpływ na wszystkie dziedziny nauki i zachodni sposób myślenia, a poglądy niemieszczące się w ramach tego światopoglądu są ignorowane. Nadmierne przywiązanie do paradygmatu kartezjańskiego spowodowało powstanie szkodliwych struktur i instytucji, a nacisk na rozwój technologiczny owocował w zatrucie środowiska. Obecnie zagrożenia dla życia człowieka wynikające z zanieczyszczenia powietrza, skażeń chemicznych, groźby promieniowania są integralną częścią systemu gospodarczego nastawionego wyłącznie na zysk, wzrost i dziki konsumpcjonizm. Nawet, pospolity już dla człowieka, hałas jest ubocznym produktem nadmiernego rozwoju technologicznego. 

Przez ćwierć wieku w dynamicznie rozwijającym się świecie panują i umacniają się „mechanistyczne” zasady. Amerykański ekonomista John Williams, ojciec konsensusu waszyngtońskiego nadał nowy ton polityce międzynarodowej u schyłku XX wieku. Dziesięć wartości tegoż konsensusu uznano za szansę. Model docelowy transformacji gospodarczej z biegiem lat implementowało coraz więcej państw. Jednak inflacja, wysokie bezrobocie, kryzys energetyczny, postępujące skażenie środowiska, terroryzm i fala przestępczości załamały ten jakże piękny „Amercian Dream”. Tam, gdzie nauka trafia w ślepy zaułek, tam, gdzie nie radzi sobie z piętrzącymi się problemami i anomaliami, tam pojawia się przełom. Fundamenty współczesnych badań ulegają przesileniu. Czy powtarzające się załamania nie są wystarczającym dowodem na niepowodzenie mechanistycznego myślenia w naukach humanistycznych? Nie pozwólmy zatem, by moment przełomowy był momentem krytycznym. Skupcie się: nadchodzi rewolucja naukowa, nadchodzi punkt zwrotny!


sylka
Paulina Sylka
Akademia Marynarki Wojennej
Stosunki Międzynarodowe
W Gdańsku żyję od urodzenia, ale korzenie mojej rodziny są typowo kresowe. Troje z moich dziadków pochodzi z Wilna. Myśląc o tych dwóch miastach od razu widzę ogromną liczbę podobieństw między nimi. Gdańsk nie był polski, a Wilno teraz polskie nie jest. W tym momencie pojawia się mój największy tożsamościowy dylemat. Które miasto jest naprawdę polskie? Które miasto jest naprawdę moje?

Ostatnio rozmyślałam o tym, w którym z tych dwóch miast wolałabym żyć, co wiąże się także z pytaniem: które z nich wolałabym widzieć włączone do polskich granic? Myślałam, że dużo łatwiej będzie mi podjąć taką decyzję, ale miałam dość spory problem. Wszystko przez to, że w Wilnie się zakochałam, a Gdańsk znam na wylot.


NeptunGrafika Agaty Kosińskiej


Stolica Litwy, jak to stolica, jest bardzo zadbana. Na każdym kroku jest mnóstwo obszarów zielonych, drzew i pięknie kwitnących kwiatów, a oprócz tego, na ulicy nie znajdziesz tam nawet niedopałka - bardzo dbają o czystość (co w porównaniu do naszej Warszawy naprawdę jest czymś godnym pogratulowania).

A mój Gdańsk? Piękne niemieckie i niderlandzkie budownictwo, bliskość morza i lasów, no i starówka pamiętająca wizyty króla Jana III Sobieskiego, którego uczczono wielkim pomnikiem, usytuowanym na rondzie jego imienia. Ale, czy oprócz tego co zostało wymienione warto dodać coś jeszcze? W pierwszej chwili myślę, że nie, ale potem uświadamiam sobie najważniejszą rzecz - Gdańsk jest MÓJ, Wilno nigdy moim nie było.

Gdańsk nie tylko przez względy administracyjne, ale także historyczne, to najważniejsze miasto na Pomorzu. To miejsce, które było we władaniu wielu podmiotów, ale mogło się również szczycić tym, że było przez dwa okresy swojej historii Wolnym Miastem. Taka sytuacja była rzadko spotykana. Niestety "wolnym" miasto to było tylko z nazwy. W drugim okresie jego istnienia, utworzone po I wojnie światowej, było pod nadzorem Ligi Narodów. Stworzenie Wolnego Miasta Gdańska nie było ani po myśli Polaków ani Niemców, ale nie ma co się oszukiwać, prawie w dziewięćdziesięciu procentach mieszkańcami Gdańska w tamtym okresie byli właśnie Niemcy.


GD 1Foto: Alicja Janczur

Najtrudniejszym czasem dla Gdańska w polskiej historii był moment, kiedy powstała Trzecia Rzesza a do władzy doszli Naziści. Polskość w tamtym okresie była uciskana z każdej strony i w miarę możliwości tępiona na wszelkie sposoby. Polacy nie mieli łatwego życia, większość została zgermanizowana, bo od 1815 roku Gdańsk był pod wpływem niemieckim. Pamiętajmy, że to m.in. Gdańsk był pretekstem do wszczęcia II wojny światowej.

Wolne Miasto Gdańsk mocno zapisało się w świadomości ludzi. Można to zauważyć patrząc na młodych ludzi, którzy w rubryce „miasto” na portalach społecznościowych podają właśnie tą nazwę. Jestem przekonana, że duża część z tych osób nie zdaje sobie sprawy jak Polacy żyli w tym „wolnym” mieście. Od II wojny światowej wiele się tu zmieniło. Sądzę, że okres, w którym tak naprawdę możemy mówić o wolności tego miasta, to rok 1989, z Wałęsą i Niezależnym Samorządnym Związkiem Zawodowym „Solidarność”.

Przez wiele lat całkowicie utożsamiałam się z moim ukochanym miastem, które traktowałam jako niezastąpione. Nie umiałam sobie wyobrazić życia gdzieś indziej. A co robię w tym momencie? Oczywiście, dalej mieszkam w Gdańsku, ale moje życie, w dużej mierze dzięki studiom, toczy się w Gdyni i jest związane z Gdynią (o której większość młodych Gdańszczan mówi z pogardą). Ja tej „naturalnej” pogardy nie odczuwałam, ponieważ bywałam w Gdyni stosunkowo często. Teraz, pomimo wielkiego przywiązania do Gdańska, coraz częściej myślę o przyszłości związanej z Gdynią, tą nowocześniejszą częścią Trójmiasta, która bardziej pasuje do mojego charakteru. Co nie znaczy, że serce odstępuje od mojego miejsca urodzenia.

Jako Gdańszczanka studiująca w Gdyni i wiążąca swoją przyszłość z Gdynią, nauczyłam się konstruktywnej krytyki wobec mojego miasta. Zauważam błędy w organizacji, jak i problemy związane z władzą. Idealnym wyjściem dla mojej tożsamości związanej z Pomorzem, byłoby formalne uznanie Trójmiasta jako jednego podmiotu. Patrząc na bliskie związki tych trzech miast, odrzucając stereotypy i nieprzychylne spojrzenia, związane najczęściej z miejscem urodzenia, to Trójmiasto byłoby bardzo dobrym miejscem do życia. Nowoczesna Gdynia z zabytkowym Gdańskiem i kurortem w postaci Sopotu to idealne rozwiązanie. Ale to nie czas na tego typu rozmyślania. Niestety, nie sądzę by kiedykolwiek taka sytuacja miała miejsce, choć coraz częściej spotykam się z używaniem nazwy „Trójmiasto” w momencie gdy mówimy skąd jesteśmy.

GdyniaFoto: Alicja Janczur

Przygotowując ten tekst, zajrzałam na stronę, na której ludzie uzasadniali z czym kojarzy im się Gdańsk. Pojawiły się tam takie odniesienia jak: „Pomorze”, „Stocznia Gdańska”, „Lech Wałęsa”, „Solidarność”, „Jarmark Dominikański”. W zestawieniu znalazły się także zabytki Gdańska, takie jak Żuraw czy Neptun. A z czym kojarzy się mi? Z niezwykłą, ciężką i smutną historią, jak i z mieszanką kultur, które w ciągu tej ponad 1000-letniej historii przewinęły się przez to piękne miasto. Myśląc o moim mieście, widzę walczących do ostatniego tchu polskich żołnierzy pod dowództwem Henryka Sucharskiego na Westerplatte, którym nie dawano szansy przetrwania więcej niż czterdziestu ośmiu godzin. Widzę również dzień dzisiejszy, czyli budowę trasy prowadzącej na Westerplatte, która jest nazwana na cześć wyżej wymienionego majora. Widzę handlarzy z przeróżnych miejsc, przybywających do ważnego miasta hanzeatyckiego. Przed oczami mam również upadek Stoczni Gdańskiej, która podtrzymywała to jedno z najważniejszych miast Polski.

To wszystko i tak nie oddaje pełnego obrazu miasta. To tylko niewielki procent tego, co jest najważniejsze dla mnie. W mojej głowie przewijają się w tym momencie tysiące obrazów i wspomnień związanych z tym miastem. Dziecięce zabawy, wycieczki szkolne mające na celu poznanie historii, spotkania ze znajomymi na plaży, które były częścią dnia codziennego, a w końcu nauka dojrzałości, mająca przygotować do życia gdzieś indziej. To wszystko jest częścią mojego miasta, to wszystko jest częścią Gdańska. Są to słowa Gdańszczanki żyjącej w Gdyni, która wie, że o Gdańsku zapomnieć się nie da.

Alicja Janczur
Stosunki Międzynarodowe
Paulina Sylka - skarb z Gdyni 1                                                                  Źródło: fotografia autorska.

Intrygujący zabytek przykuł uwagę wielu Gdynian. Na otwarcie wystawy Skarbu w Gdyni w Infoboxie przybyli nie tylko specjaliści związani z archeologią, ale i wielu mieszkańców oraz sympatyków miasta. Uroczysty wernisaż został uzupełniony komentarzem archeolożki Fundacji INVENIRE SALVUM dr Anny Longa, która przedstawiła krótką typologię znaleziska, datując je na VII w p.n.e. Jednocześnie Skarb z Gdyni sklasyfikowano jako zabytek należący do kultury pomorskiej.

Skarb z Gdyni odkryto przez przypadek. Jego znalazca poszukiwał w gdyńskim lesie pamiątek z okresu II wojny światowej. W dolinie rzeki Kaczej pod płytką warstwą ziemi odnalazł trzy wyroby z brązu ułożone jeden na drugim. Skontaktował się więc z Fundacją INVENIRE SALVUM i szybko przekazał Skarb archeologom. Ze względu na brak danych jednoznacznie określających przeznaczenie dwóch większych elementów przyjęto, że są to nagolenniki. Mniejszy element to bransoleta. Nagolenniki zostały wykonane metodą odlewu i prawdopodobnie powstały razem jako komplet. Kruchość biżuterii i bogate zdobienie stanowią o tym, że ich przeznaczeniem była ofiara religijna, nie zaś codzienne użytkowanie.

Paulina Sylka - skarb z Gdyni 2                                                                      Źródło: fotografia autorska.

Fakt, iż archeolodzy dokładnie określili kontekst znalezionych przedmiotów czyni Skarb z Gdyni zabytkiem wyjątkowym. Leżał on bowiem w kamiennym kręgu, nieopodal paleniska, w którego wypełnisku znajdowały się grudki bursztynów. Wokół paleniska znaleziono również elementy ceramiki, z których udało się zrekonstruować część naczyń. Archeolodzy z Fundacji INVENIRE SALVUM przypuszczają, że z momentem zdeponowania biżuterii łączył się pewien rytuał. Palone bursztyny służyły najprawdopodobniej za kadzidło, ceramicznych naczyń używano natomiast do podgrzewania kamieni- układanych później w okrąg.

Historii Gdyni i wsponianego wyżej zabytku nie można definitywnie powiązać, jednak na pewno musimy zdawać sobie sprawę, że pamiątki przeszłości z różnych okresów są obecne niemal wszędzie i trzeba je zabezpieczać - mówi dr Anna Longa. Archeolożka przyznaje, że właśnie takie znaleziska i prace archeologiczne mają szanse na budowanie pradziejowej historii Gdyni. Żałuję – mówi dr Longa - że w Gdyni nie ma muzeum archeologicznego, które zainteresowałoby się tego typu ekspozycją. Tak unikatowy zabytek wymaga fachowego i doświadczonego opiekuna, dlatego zostanie przekazany do zbiorów Muzeum Archeologicznego w Gdańsku. Zważywszy na długoletnią tradycję wystawienniczą i działalność edukacyjną Muzeum niewykluczone, że w przyszłości Skarb z Gdyni uświetni wystawę w Domu Przyrodników, siedzibie MAG.

Paulina Sylka - skarb z Gdyni 3
                                                                    Źródło: fotografia autorska.

Skarb z Gdyni można było podziwiać w sali konferencyjnej Infoboxu od 3 do 11 listopada. Wstęp na ekspozycję był wolny.


Paulina Sylka
Akademia Marynarki Wojennej
Stosunki Międzynarodowe

Wiek XX przyniósł światu wiele wydarzeń, które ludzkość z pewnością zapamięta na długo. Obfitował on w wielke wynalazki, w praktycznie każdej dziedzinie życia ludzkiego: zaczęto elektryfikować kolej; rozmawiać przez telefony (najpierw stacjonarne a pod koniec wieku także komórkowe); samochody zastępowały stopniowo transport pieszy i konny; elektryczność i żarówki również zrewolucjonizowały życie ludzkie, oświetlając drogę do kolejnych lat i wieków trwania cywilizacji. Jednak wiek ten, jak każdy, miał rówież i swoje ciemne strony, których niestety nie brakowało, a które ukształtowały obraz świata jaki dziś znamy.

Przez ponad 25 tysięcy lat rozwoju cywilizacji człowieka, Ziemia niejednokrotnie przekonała się, do czego nasz gatunek jest zdolny. Śledząc te tysiące lat ludzkiej egzystencji nie natkniemy się jednak na dwa tak wielkie i krwawe wydarzenia, jak te, które zafundowaliśmy sobie w XX wieku. Dwie wojny światowe, w których cieniu przychodzi nam żyć dzisiaj, nie były wynikiem szaleństwa całego gatunku ludzkiego, ale jego przywódców. Ludzka niedoskonałość jest tak dalece posunięta, że wybór idealnych głów dla narodów świata jest zupełnie niemożliwy. Najstraszliwsze skutki tej niedoskonałości potrafili wykorzystać ci, którzy w ubiegłym wieku umoczyli swe ręce po łokcie w ludzkiej krwi. Lenin, Stalin, Edward VII, Jerzy V, Leopold II, Mao Zedong, cesarz Hirohito czy wreszcie Adolf Hitler to właśnie niektórzy z tych ludzi. Jednak sami nie byliby w stanie wypełnić swoich planów ani zrealizować wymarzonych celów. Do tego potrzebni byli im dobrzy wykonawcy. Właśnie o jednym z nich, Erichu von Mansteinie, najlepszym strategu Hitlera, będą poniższe zdania.

Przyszły feldmarszałek Wehrmachtu urodził się w Berlinie w dniu 24 listopada 1887 roku jako dziesiąte dziecko generała artylerii Edwarda von Lewińskiego i jego drugiej żony, Heleny von Sperling. Wywodził się ze starego pruskiego rodu, w którym tradycje wojskowe pielęgnowano od pokoleń. Gdy w 1896 roku zmarł ojciec Ericha, chłopiec zamieszkał w domu ówczesnego majora Georga von Mansteina (później generała) – szwagra swojej matki. Wkrótce został adoptowany przez owo małżeństwo i odtąd używał nazwiska von Manstein, pod którym przeszedł później do historii.

W 1900 roku młody Erich, kontynuując rodzinne tradycje, wstąpił do elitarnego pruskiego Korpusu Kadetów. Służbę wojskową rozpoczął w 1906 roku w prestiżowym berlińskim pułku gwardii. Podczas I wojny światowej Manstein walczył zarówno na froncie zachodnim, jak i na wschodnim. Po wyleczeniu odniesionej w 1915 roku rany odbywał głównie służbę sztabową, podczas której przełożeni szybko odkryli jego wybitne zdolności. Rychło stał się członkiem ekskluzywnej kasty oficerów Wielkiego Sztabu Generalnego. Po zakończeniu Wielkiej Wojny, Manstein, uzyskawszy stopien kapitana, służył w pułku piechoty Reichswehry, między innymi w Kołobrzegu. Doświadczenia wojenne zdecydowanie pomogły mu dostrzec błędy niemieckiej strategii wojennej, która nie była w stanie uzyskać zdecydowanego zwycięstwa w wojnie z Francją, Wielką Brytanią i Stanami Zjednoczonymi jednocześnie. Od 1923 roku powrócił do służby sztabowej. W ciągu następnych lat piął się po kolejnych szczeblach kariery w (oficjalnie nielegalnym) niemieckim Sztabie Generalnym.

W 1933 roku do władzy w Niemczech dochodzi Adolf Hitler. Jest to moment decydujący dla Mansteina i całych Niemiec, gdyż stało się jasne, iż odrzucenie Traktatu Wersalskiego i chęć zdobycia lebensraumu na Wschodzie spowoduje, że Niemcy znów będą musieli ruszyć na front.

Nowocześnie myślący von Manstein wspierał wysiłki na rzecz rozwoju wojsk pancernych i stworzenia artylerii przełamania. W odrodzonym Wehrmachcie, poszukującym nowych technologii, idei i dokrtryn wojennych, ktoś taki jak (wtedy już generał-major) Manstein był prawdziwym skarbem. Jego plany sporządzone wraz z generałami Blaskowitzem, Guderianem i von Rundstedtem ujawniły się 1 września 1939 roku, w postaci nowej taktyki wojennej o nazwie Blitzkrieg. Od tego momentu III Rzesza niemiecka zacznie spełniać marzenia Hitlera oraz wielu Niemców o przestrzeni życiowej na Wschodzie, obiecanej im przez Fuhrera w jego dziele życia "Mein Kampf".

3 września Wielka Brytania i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę, rozpoczynając tym samym konflikt o zasięgu światowym wojnę, która będzie najkrwawszym i najbardziej destruktywnym starciem zbrojnym w historii, z której świat nie wyjdzie już taki sam, jaki był przed tym dniem; wojnę, której nikt nie chciał wywoływać, a do ktrórej doszło.

W niemieckich doktrynach wojennych nigdy nie istniały plany wojny z Anglią. W myśli cesarza Wilhelma II oraz Hitlera, Anglia jawiła się jako naturalny sojusznik Rzeszy niemieckiej. Flota Jego Królewskiej Mości w połączeniu z pruską tradycją i jakością wojsk lądowych miały stanowić idealne połączenie, którego efektem miała być trwała dominacja nad Europą oraz światem. Adolf Hitler tak dalece liczył na sojusz, iż podczas pewnego przyjęcia w ambasadzie Niemiec w Londynie, Joachim von Ribbentrop zaproponował, za poleceniem  Fuhrera, zatopienie części Kriegsmarine oraz kilka tysięcy niemieckich żołnierzy do obrony granic Imperium Brytyjskiego. Jednak Anglicy pozostali niewzruszeni, a premier Neville Chamberlain dał gwarancje bezpieczeństwa Polsce, przekreślając raz na zawsze szanse na uniknięcie globalnej wojny, której efektem byłoby zniszczenie i powolny zmierzch potęg europejskich.

Po pokonaniu Rzeczpospolitej Hitler polecił swoim generałom stworzenie planów zwyciężenia Francji, w celu szybkiego zakończenia wojny na froncie zachodnim. Do tego zadania idealnie nadawał się Erich von Manstein, zwolennik śmiałych, zmotoryzowanych ataków na najsłabiej bronione miejsca frontu i szybkiego okrążania zaskoczonego przeciwnika. Jego plan, znany potem jako Fall Gelb, odrzucili początkowo wszyscy znaczący dowódcy niemieccy, określając go jako zbyt ryzykowny. Jednakże jeden człowiek dojrzał najlepsze strony tego planu i miał zamiar go jak najszybciej zrealizować. Tą osobą był Adolf Hitler.

10 maja 1940 roku Wehrmacht przystąpił do wykonania planu von Mansteina. Naruszając neutralność Holandii, Belgii i Luksemburga, niemieckie dywizje zdołały w ciągu 17 dni dotrzeć do francuskich brzegów Kanału La Manche, pozostawiając za sobą trzy zmiażdżone państwa. Francja, która większość swoich wojsk utrzymywała w ufortyfikowanym rejonie zwanym Linią Maginota, była totalnie zaskoczona inwazją niemiecką przez góry Ardeny. Niemieckie oddziały pancerne z łatwością wdzierały się na ziemie francuskie, zdobywając kolejno Lille, Le Havre i Paryż. Nawet brytyjski Korpus Ekspedycyjny nie mógł juz zmienić losów tego starcia. Rozbite oddziały francuskie, uchodzące coraz bardziej w głąb swojej ojczyzny, nie miały szans zatrzymać Wehrmachtu. Tempo natarcia pokazuje szlak bojowy niemieckiego XXXVIII Korpusu Piechoty dowodzonego przez Mansteina, który dotarł nad Sommę w 10 dni od rozpoczęcia marszu na Francję. 22 czerwca to europejskie mocarstwo przestało istnieć na kontynencie, a jego jedyną pozostałością było pańswo Vichy, kolaborujące z Niemcami i utworzone z południowych prowincji dawnej Francji. Za efekty tej kampanii i bitew XXXVIII Korpusu, Erich von Manstein został odznaczony Krzyżem Rycerskim Krzyża Żelaznego. Nieudana próba rokowań pokojowych z Anglią zmusiła Hitlera do zlecenia przygotowania planów inwazji na ten kraj. Plan Sztabu Generalnego zwany Lew Morski, zakładał  przeprawę przez Kanał La Manche, a następie szybkie opanowanie ziem Anglii. Lądową operacją zdobywania Albionu miał dowodzić von Manstein. Jednak na skutek porażki Luftwaffe i słabości Kriegsmarine, inwazja nie doszła do skutku a generał nigdy nie miał okazji wprowadzić swoich zmotoryzowanych oddziałów do Londynu. Po pokonaniu Francji uwaga Hitlera znow powróciła do korzeni na Wschód. Także w jego zdobyciu kluczową rolę odegrać miał von Manstein.

Operacja Barbarossa to największa akcja militarna w dziejach świata. 22 czerwa 1941 roku 4 miliony żołnierzy państw Osi ruszyło na Związek Radziecki. Plany operacji zakładały zdobycie Leningradu, Moskwy, Stalingradu i Baku w ciągu 6 tygodni, co miało zmusić Stalina do zawarcia pokoju. Dla Hitlera ten śmiały plan miał być dziełem życia. Marzył o stworzeniu Edenu na terytorium Rosji oraz wielkiego rynku zbytu dla towarów niemieckich za Uralem. Korpus Pancerny Mansteina początowo pokonał 300 kilometrów w 4 dni. Jednak słaba jakość rosyjskich dróg spowodowała znaczne opóźnienie w realizacji planu. We wrześniu Korpus von Mansteina dotarł do bram Leningradu, skazując to miasto na prawie 3 lata życia w głodzie i odcinając je od reszty ZSRR ciasnym pierścieniem Wehrmachtu i Luftwaffe.

MANSTEIN201942Źródło: Niemieckie Archiwum Federalne

Następnie generał zostaje mianowany głównodowodzącym niemieckiej XI Armii, na południowym wschodzie ZSRR. Tym odcinkiem frontu będzie dowodził jako szef Grupy Armii Południe, od 1942 do 1944 roku. Podczas pierwszych miesięcy jego dowództwa, wzięto do niewoli 430 tysięcy żołnierzy radzieckich. Wojska generała przetrwały surową rosyjską zimę, do której nie były odpowiednio przygotowane. Właśnie w tym czasie wyjdą na jaw jego doskonałe umiejętności dowódcy, który potrafi wspierać mentalnie swoich żołnierzy w krytycznej chwili a nie tylko nimi dowodzić. Niejednokrotnie bywał na pierwszej linii frontu, pojawiał się zawsze przed ważnym starciem aby w ten sposób zmobilizować swoich żołnierzy.

Po ciężkiej zimie przyszedł czas na wiosenną ofensywę, której efektem było zdobycie krymskiego miasta Sewastopol, najpotężniejszej ówcześnie twierdzy świata. Za zdobycie tego miasta i całego ważnego strategicznie półwyspu Krym, Erich von Manstein został mianowany feldmarszałkiem, osobiście odbierając nominację z rąk Hitlera. Po tym sukcesie został na chwilę przeniesiony na północ, aby pomóc przy oblężeniu Leningradu, w czasie którego zginął jego syn Gero. Jednak pobyt ten nie odznaczył się niczym szczególnym, a feldmarszałek powrócił na południe zaledwie po kilku tygodniach, aby objąć dowodzenie Grupą Armii "Don". Jego głównym zadaniem była pomoc okrążonej VI Armii w Stalingradzie. Po kapitulacji kotła stalingradzkiego i pogromie, jaki Armia Czerwona sprawiła włoskim i węgierskim armiom nad Donem, wojska niemieckie na południowym skrzydle frontu wschodniego znalazły się na skraju katastrofy. Manstein odegrał wówczas decydującą rolę w ustabilizowaniu frontu, co niektórzy historycy wojskowości uważają dziś za jego największe osiągnięcie. Feldmarszałek zapobiegł najpierw odcięciu i zniszczeniu niemieckich sił na Kaukazie i pod Rostowem. Potem wykonał niezwykle udany kontratak na radzieckie skrzydło pod Charkowem, rozbijając tam sowiecką 6. Armię i ostatecznie ratując niemiecki front przed załamaniem.

Było to już ostatnie zwycięstwo Mansteina. W lipcu 1943 roku poprowadził Grupę Armii „Południe” w bitwie na Łuku Kurskim, lecz mimo początkowych sukcesów nie zdołał przełamać potężnej radzieckiej obrony. Po tej klęsce dla armii niemieckiej rozpoczęło się pasmo odwrotów. Latem i jesienią 1943 roku Manstein kierował walkami obronnymi, które Grupa Armii „Południe” prowadziła pod Białogrodem i Charkowem. Podczas generalnego odwrotu za Dniepr wydał słynny rozkaz o „spalonej ziemi”, nakazujący wywózkę ludności i dokonanie ogromnych zniszczeń na wschodnim brzegu rzeki. Stało się to potem głównym punktem jego oskarżenia podczas procesu o zbrodnie wojenne w 1949 roku.    

battle stalingrad41Źródło: Niemieckie Archiwum Federalne

Dla dowódcy lubiącego szybkie i silne natarcia z całą pewnością koszmarem była wojna obronna, jaką prowadził na ziemiach Ukrainy wczesną wiosną 1944 roku. Nie miał możliwości uratowania swoich wojsk, które tak wiele już przeszły – brak rezerw ludzkich, niedostateczne ilości zaopatrzenia i paliwa, uciążliwe działania partyzanckie, Armia Czerwona, która rozrosła sie już prawie do 400 dywizji. Wszystkie te czynniki spodowały, że wykończony porażkami i błędami dowódczymi Hitlera, zmuszającego swoich dowódców do wypełniania tylko jego rozkazów, Wehrmacht cofał się kilometr po kilometrze na każdym odcinku frontu. Ten szaleńczy odwrót, kontynuowany z fanatycznym uporem, którego nie przerwał nawet zamach na Hitlera, miał skończyć się dopiero w Berlinie w maju 1945 roku.

Erich von Manstein został odwołany przez Hitlera późną wiosną 1944 roku, jako przyczynę słysząc od Fuhrera, iż "nie nadaje się do wojny obronnej i zostanie przywrócony jak tylko będzie możliwość ofensywy". Nigdy już nie wrócił do służby, przebywając w swojej posiadłości do 1945 roku, kiedy to oddał się do niewoli brytyjskim wojskom generała Montgomery'ego. Jednak za prawdziwą przyczynę odwołania uważa się dziś bardzo duże rozbieżności i poważne kłótnie między Hitlerem a Feldmarszałkiem. Spory te były zapewne wynikiem nie tyle trudnej sytuacji Wehrmachtu co uprzedzeniem i niechęcią Mansteina do Hitlera.

Manstein nigdy nie był zagorzałym nazistą. Przez całe życie pozostał niemieckim nacjonalistą, który jeszcze po wojnie twierdził między innymi, że do ziem takich jak Pomorze czy Wielkopolska, Polska „nie mogła zgłosić pretensji ani z punktu widzenia racji historycznych, ani na podstawie prawa narodów do samostanowienia”. Bez względu na to, czy wynikało to z przekonań, czy zwykłego oportunizmu i ambicji, Manstein do samego końca wiernie służył Hitlerowi i popierał jego politykę agresji, mimo iż zdawał sobie sprawę ze zbrodniczego charakteru nazistowskiego reżimu. W 1949 roku Manstein stanął przed brytyjskim sądem, który obarczył go odpowiedzialnością za zbrodnie wojenne popełnione przez podległe mu oddziały na terytorium ZSRR. Feldmarszałka skazano na osiemnaście lat więzienia. Karę odbywał w ciężkim więzieniu Werl, z którego wyszedł na wolność już w 1953 roku, po trudnej operacji oczu. Od tego roku zaczął współpracę z nowym wojskiem niemieckim  Bundeswehrą. Już nie w roli dowódcy lecz doradcy, pomagał tworzyć nowe systemy szkolenia i oragnizacji zachodnioniemieckiej armii. W 1955 roku wydał książkę pt. "Stracone zwycięstwa". Dożył swych dni w 1973 roku, w domu w Bawarii.

II wojna światowa kosztowała życie 72 milionów ludzi, z czego 47 to cywile. Była to najgorsza forma samobójstwa popełnionego przez Europę, która wciągnęła w swoje sprawy resztę świata. Po raz kolejny człowiek udowodnił swoją niedoskonałość i okrucieństwo. Tacy dowódcy jak Erich von Manstein zasługują jednak na pewien szacunek ze względu na swe talenty dowódcze. Niczym jednak nie może on usprawiedliwić zbrodni popełnianych przez  podwładnych, o których doskonale wiedział. Osiągnięcia wojenne Feldmarszałka, czyli śmiała taktyka, okrążanie i brawura na pewno zapiszą się na długo w historii wojskowości, gdyż zmieniły całkowicie podejście do taktyki i metod prowadzenia wojen. Jednak to do nas należy zadanie aby uniknąć podobnych zdarzeń w przyszłości i aby tacy utalentowani ludzie jak Erich von Manstein nie musieli ujawniać swoich zdolności podczas podbijania kolejnych narodów, skazując cywlizację na miliony ofiar i straconych szans.

patelczyk
Mateusz Patelczyk
Akademia Marynarki Wojennej
Stosunki międzynarodowe

Niezależnie od tego, czy było to intencją twórców czy nie, film „Tajemnica Westerplatte” jest głosem w debacie publicznej odnośnie polskiej historii. To, że pojawił się on właśnie teraz, jego konstrukcja, co w nim jest a czego nie ma, wszystko to możemy potraktować jako artystyczną wizję reżysera i producentów; z drugiej strony zaś jako wyraz ducha współczesnego społeczeństwa.


Premiera filmu „Tajemnica Westerplatte”, w reżyserii Pawła Chochlewa, miała miejsce 12 lutego 2013 roku. Budżet filmu, którego producentami byli Jacek Lipski oraz Jacek Samojłowicz wyniósł 14 mln złotych.

„Tajemnica Westerplatte” opowiada o jednym z symbolicznych epizodów początku II wojny światowej, czyli obronie Wojskowej Składnicy Tranzytowej na Westerplatte. Około dwustu polskich żołnierzy broniło jej od 1 do 7 września 1939 roku. Odpierali w tym czasie ataki przeważających sił niemieckich w liczbie ok. czterech tysięcy, które dodatkowo wspomagały trzy okręty wojenne oraz dwa dywizjony Luftwaffe. Po stronie polskiej zginęło 15 żołnierzy, straty niemieckie szacuje się zaś na 300-400 osób.

Fabuła „Tajemnicy Westerplatte” skupia się na konflikcie pomiędzy dowódcą garnizonu mjr Henrykiem Sucharskim (grany przez Michała Żebrowskiego) a jego zastępcą kpt. Franciszkiem Dąbrowskim (grany przez Roberta Żołędziewskiego). Ich spór dotyczy sensu dalszej obrony. Westerplatte, zgodnie z otrzymanymi wytycznymi, bronić ma się przez 12 godzin. Dowódca ma też informacje, że żadna pomoc nie nadejdzie (podwładnych jednak o tym nie informuje). W drugim dniu obrony, po nalocie bombowym, major doznaje ataku epilepsji. Bezpośrednio po nim wydaje rozkaz wywieszenia białej flagi. Poddaniu placówki przeciwstawia się ktp. Dąbrowski, który przejmuje dowodzenie.   


Film już na etapie powstawania wzbudził wiele kontrowersji. Jego przeciwnicy zarzucali mu fałszowanie historii i szarganie pamięci obrońców Westerplatte. Postulowano także odebranie twórcom dofinansowania z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej. W obronie filmu stanęła część środowiska artystycznego, wystosowując list otwarty do mediów i polityków. Perturbacje nie ominęły też kwestii obsady. Pierwotnie, główną rolę mjr Sucharskiego zagrać miał Bogusław Linda, z którym pierwsze sceny nakręcono w 2009 roku. Ostatecznie jednak zastąpił go Michał Żebrowski.  

Podejrzewać można, że główną inspirację dla „Tajemnicy Westerplatte” stanowiła wydana w 2001 roku książka Mariusza Borowiaka pt. „Westerplatte. W obronie prawdy”. Pozycja stała się bestsellerem, do tej chwili doczekała się aż czterech wydań. Autor zebrał i przedstawił w niej obszerny materiał źródłowy dotyczący konfliktu pomiędzy oficerami oraz kwestie załamania nerwowego i kłopotów ze zdrowiem Sucharskiego.  

Czy „Tajemnica Westerplatte” jest dobrym filmem? Cóż, rzecz gustu. Mnie film się podobał. Oglądając go spędziłem całkiem przyjemne dwie godziny. Żebrowski pokazał Sucharskiego w sposób wielowymiarowy i niejednoznaczny – o co chyba twórcom filmu chodziło. Przed naszymi oczami jawi się raz słaby człowiek, którego sytuacja widocznie przerosła, innym razem odpowiedzialny oficer, dbający o dobro swoich żołnierzy. Podobnemu aktorskiemu zadaniu podołać musiał Żołędziewski, choć postać Dąbrowskiego, przy założonej konwencji filmu, była chyba prostsza do zagrania. Warto też docenić kreacje drugoplanowe. W mojej pamięci szczególnie utkwił krótki epizod z Andrzejem Grabowskim i kilka nieco dłuższych z Mirosławem Baką.

Pod względem realizacyjnym „Tajemnica Westerplatte” stoi w mojej ocenie na poziomie dostatecznym. Co prawda, trochę irytujący jest z lekka sztuczny Schleswig-Holstein i samoloty, jakby żywcem wyjęte z gry komputerowej o średnim poziomie graficznym. Scenografia i kostiumy zrobione są za to całkiem przyzwoicie. Do tego dochodzi kilka udanych wybuchów. Jak dla mnie, nic więcej nie potrzeba, choć pewnie nie jestem widzem wymagającym w kwestiach wizualnych (poza oczekiwaniami względem gry aktorskiej). Dużo większe znaczenie miało dla mnie przesłanie filmu, czy raczej jego przysłowiowy „duch”.


Mówi się, że każde pokolenie powinno napisać swoją historię na nowo. Nie chodzi tu oczywiście o stworzenie nowych faktów, tudzież rozpoczynanie wszelkich badań historycznych od samego początku. Przez pisanie historii „na nowo” rozumiem krytyczną interpretację wyników badań historycznych w kontekście współczesności. To próba odpowiedzi na pytanie, jakie wnioski możemy wyciągnąć z naszej historii, czyli praktyczna próba realizacji idei historia magistra vitae (historia nauczycielką życia). Każda generacja potrzebuje takiej historycznej reinterpretacji, gdyż rzeczywistość to ciągły ruch, przejawiający się w każdej dziedzinie życia. To, co jeszcze wczoraj wydawało się nam słuszne, dziś w nowej jakościowo sytuacji, może okazać się błędne. Dodatkowo, wraz z upływem czasu, zyskujemy historyczną perspektywę, widzimy długofalowe konsekwencje działań, przez co możemy ocenić je lepiej. W końcu „sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu”.

We współczesnym społeczeństwie kino odgrywa bardzo ważną rolę. Zdecydowanie więcej ludzi ogląda dziś filmy niż czyta książki – to fakt, z którym trudno polemizować. W związku z tym możemy założyć, że jeśli jakiś problem zostanie zekranizowany, spotka się on z dużo większym społecznym rezonansem niż gdyby opisany został w książce (nawet przez genialnego prozaika). Na dodatek, jeśli zostanie on przygotowany w sposób profesjonalny i łatwy w odbiorze, możemy być pewni, że uwagę zwróci nań znaczny odsetek ludzi, a co za tym idzie zauważy problem za jego pośrednictwem przemycony. Prawdziwość tej tezy widzimy na każdym kroku, np. po filmie „Galerianki” (2009) mieliśmy dyskusję na temat problemu prostytucji wśród nieletnich, a po „Pokłosiu”(2012) o antysemityzmie.

Niezależnie od tego, czy było to intencją twórców czy nie, film „Tajemnica Westerplatte” jest głosem w debacie publicznej odnośnie polskiej historii. To, że pojawił się on właśnie teraz, jego konstrukcja, co w nim jest a czego nie ma, wszystko to możemy potraktować jako artystyczną wizję reżysera i producentów; z drugiej strony zaś jako wyraz ducha współczesnego społeczeństwa (w końcu twórcy chcieli żeby film był dla potencjalnych odbiorców możliwe atrakcyjny).

W filmie „Tajemnica Westerplatte” słyszymy historyczne echo dwóch kwestii. Po raz kolejny powraca w nim zadawniony dylemat „bić się, czy nie bić?”, czyli trwający od czasów rozbiorów spór zwolenników walki o wolność z realistami postulującymi ochronę narodowej substancji i oczekiwanie na lepszą koniunkturę (tutaj ukazany w formie sporu Sucharski-Dąbrowski). Ponadto, film dotyka także problemu wartości prawdy historycznej. Kontrowersje wokół wydarzeń, których dotyczy, oraz samego powstania obrazu, niejako same ten problem wywołują. Czy powinniśmy kultywować nieprawdziwe mity tylko dlatego, że są one z jakichś względów społecznie korzystne? Czy prawda historyczna, rozumiana jako podanie do wiadomości odbiorców wszystkich faktów na temat jakichś wydarzeń, jest wartością samą w sobie i powinna być ujawniona niezależnie od jej społecznych kosztów?

Reżyser filmu „Tajemnica Westerplatte”, Paweł Chochlew, na temat głównych bohaterów filmu wypowiedział się w sposób następujący: „Dąbrowski i Sucharski reprezentują […] dwie różne postawy. Dąbrowski – romantyczną, Sucharski – pozytywistyczną. Dąbrowski chce walczyć o tę dopiero co odzyskaną niepodległość do końca, za wszelką cenę. Sucharski kieruje się rozumem – mając wiedzę o tym, że walka na Westerplatte była beznadziejna, że nie miała perspektyw, chce uchronić swoich ludzi przed niechybną śmiercią”. Zaangażowany widz tego problemu również nie może zignorować. Głęboko w duchu musi on zająć stanowisko, opowiedzieć się za Sucharskim lub za Dąbrowskim. Czy życie jest cenniejsze i lepiej się poddać, może dzięki temu nadarzy się okazja, żeby walczyć dalej w przyszłości? Przecież ofiara musi mieć jakiś sens, jakąś wymierną wartość! Ale co to znaczy, że coś ma sens? „Granica jest tutaj, na Westerplatte” – mówi w filmie kapitan Dąbrowski; „Westerplatte broni się!” – grzmiało radio we wrześniu 1939 roku.


„Kiedy się wypełniły dni / i przyszło zginąć latem, / prosto do nieba czwórkami szli / żołnierze z Westerplatte” – pisał później Gałczyński. Czy w takim razie ofiara była bez sensu? Jak ją oceniać, czy tylko przez pryzmat jej militarnego znaczenia na tle całej kampanii wrześniowej? A może powinniśmy ją rozpatrywać jako symbol, coś czego oddziaływanie sięgnęło dużo szerzej, niż początkowo można było to sobie wyobrazić, coś co stało się czynnikiem kształtującym kolejne pokolenia Polaków?

W kontekście powyższych dylematów naturalnie musi pojawić się też refleksja odnośnie wartości prawdy historycznej. A co, jeśli rzeczywiście Sucharski nie jest bohaterem? Może jest nim tylko Dąbrowski? Co, jeśli obydwaj nie są bohaterami? Można przecież było wytrzymać 12 godzin i poddać się – nikt nie miałby do nikogo pretensji. „Jestem oficerem Wojska Polskiego, jestem gotowy na śmierć” – mówi w filmie Sucharski. Czy człowiek ma jednak prawo w imię idei rozporządzać życiem innych, składać w ofierze nie pytając o zdanie? Co zrobić z odkrytym po latach kłamstwem? Pozostawić je w spokoju argumentując, że nawet z nieprawdziwej legendy płyną same korzyści, bo wspiera ona kształtowanie pożądanych społecznie postaw? A może, w imię prawdy, obnażyć fałsz i kłamstwo, wyzwolić ludzi od potrzeby dążenia do fałszywych ideałów?

Film „Tajemnica Westerplatte” może być oceniany bardzo różnie, zależnie od nastawienia i oczekiwań widza. Można zbyć go określeniem „słaby”, argumentując, że ma on kiepskie efekty specjalne; można widzieć w nim kolejny przejaw niszczenia narodowej tradycji, mający w konsekwencji doprowadzić do odrzucenia przez Polaków własnej tożsamości; można też dopatrzeć się w nim nazbyt wyraźnego patosu, kultywującego w Polakach szkodliwy ideał patriotyzmu. Niezależnie od tego, „Tajemnicę Westerplatte” traktować można jako inspirację do refleksji nad naszą historią – do czego zachęcam.


mgr Paweł Kusiak
Nauczyciel akademicki, opiekun Dziennikarskiego Koła Naukowego
Akademia Marynarki Wojennej
Wydział Nauk Humanistycznych i Społecznych



Techniki przymusu nazywane są TRP (Target Rating Point), należą do nich m.in. waterbording, głodzenie więźniów, groźby, poniżanie na oczach kobiet (bardzo hańbiące dla wierzących muzułmanów). Szczególnie szokujące wrażenie wywarło na mnie też zamykanie więźnia na 24 godziny w małej skrzyni, której rozmiar powoduje skurcz mięśni, oraz czasową utratę koordynacji ruchowej.

Film „Wróg numer jeden” miał swoją światową premierę 19 grudnia 2012 roku, natomiast polscy widzowie mogą go oglądać w kinach od 8 lutego 2013 roku. Reżyserem jest Kathryn Bigelow, zaś scenariusz napisał Mark Boal. Budżet filmu wyniósł ponad 20 mln dolarów. Film otrzymał Oskara za najlepszy montaż dźwięku. Obraz należy do gatunku thrillerów politycznych. Twórcy są zdania, że bazuje on na prawdziwych wydarzeniach. „Wróg numer jeden” opowiada o polowaniu na członków organizacji Al-Kaida. Akcja filmu rozgrywa się na przestrzenie dziesięciu lat: od czasu ataków na WTC i Pentagon 11 września 2001 roku, aż do schwytania i zabicia Osamy Bin Ladena w 2011 roku. 

Fabuła filmu przedstawia losy członków tajnych służb amerykańskich. Celem grupy agentów CIA było wytropienie i zlikwidowanie Bin Ladena, wszelkimi dostępnymi środkami.  Główną narratorką historii jest młoda agentka CIA Maya, która przez 8 lat próbuje zlokalizować terrorystę na terenie Bliskiego Wschodu. Zostaje ona oddelegowana do tajnego więzienia CIA o nazwie Black Site.

W rolę agentki Mayi wcieliła się Jessica Chastain. Gwiazda zagrała m.in. w takich filmach jak: „Służące” czy „Dług”. Kreacja we „Wrogu numer jeden” to pierwsza tak poważna rola aktorki. Maya to młoda kobieta, agentka CIA, która została przeniesiona na Bliski Wschód, aby zająć się przesłuchaniami przetrzymywanych więźniów, podejrzewanych o współprace z Al-Kaidą. Jest ona bardzo silna psychicznie i nieustępliwa. Konsekwentnie prowadzi  śledztwo, pomimo zagrożenia ze strony członków organizacji Bin Ladena. Kolejnym z bohaterów jest Dan, jeden z członków zespołu Mayi. Dan to mężczyzna w średnim wieku, agent CIA. Przesłuchuje on świadków w bezwzględny i okrutny sposób. W rolę Dana wcielił się Jason Clarke. Aktora znamy głównie z roli w filmie „Wróg Publiczny”.

 
Charakterystyczną postacią jest również szef miejscowej jednostki CIA. Mowa tutaj o Josephie Bradleyu. Bradley niezbyt ufa metodom śledczym stosowanym przez młodą agentkę. Jednakże zachowanie i znaczny wpływ Mayi na śledztwo, zmusza go do współpracy oraz umożliwienia agentce wszelkich działań wywiadowczych. Szef zdaje się nie zwracać uwagi na procedery, które dzieją się w bazie więziennej. W rolę Bradleya wcielił się Kyle Chandler, znany m.in. z takich filmów jak: „Operacja Argo” czy też „Super 8”.  

Pozostałe postacie filmu to członkowie zespołu dochodzeniowego, urzędnicy państwowi, żołnierze Navy Seals, grupy bojowników, a także członkowie organizacji terrorystycznych uwięzieni przez amerykańskich agentów. W pozostałe role wcielili się m.in. Jennifer Ehle, Mark Strong, James Gandolfini oraz Joel Edgerton.

W miarę rozwoju filmowych wydarzeń, śledztwo prowadzone przez Mayę i jej zespół natrafia na ślad Bin Ladena. Wielka zemsta na przywódcy Al-kaidy staje się coraz bardziej realna. Według informacji uzyskanych przez CIA, Bin Laden znajduje się w Pakistanie. W filmie ukazane jest, że CIA nie było do końca przekonane czy rzeczywiście na obrzeżach miasta Abbottabad, w posiadłości innego z terrorystów, przebywa Bin Laden. W międzyczasie toczy się o to spór na linii Waszyngton-Black Site CIA. Przedstawiciele Białego Domu dają 50% pewności co do faktycznego zlokalizowania miejsca. Jedynie młoda agentka jest w stu procentach przekonana o słuszności odkrycia.

W filmie ukazane zostały również stasowane przez USA metody skutecznego przesłuchiwania więźniów. Nie zważa się na cierpienia zadane skazańcowi, liczą się tylko efekty w postaci cennych danych. Techniki przymusu nazywane są TRP (Target Rating Point), należą do nich m.in. waterbording, głodzenie więźniów, groźby, poniżanie na oczach kobiet (bardzo hańbiące dla wierzących muzułmanów). Szczególnie szokujące wrażenie wywarło na mnie też zamykanie więźnia na 24 godziny w małej skrzyni, której rozmiar powoduje skurcz mięśni, oraz czasową utratę koordynacji ruchowej.



Podsumowując, sam obraz mnie nie przekonał. Owszem, scenografia, udźwiękowienie czy budżet są imponujące. Pewnego smaczku dodaje filmowi gra aktorska Jessicy Chastain. Nie spodziewałem się po niej takich umiejętności. Jednakże dialogi i reszta obsady wypadły poniżej oczekiwań. Czekałem na ten film i bardzo się rozczarowałem, chociaż interesuje mnie tematyka terroryzmu. Film oceniam na 6 w dziesięciopunktowej skali.  Według mnie, to niestety zwykła fikcja i subiektywna wizja Kathryn Bigelow. Obraz traktuję jako  kolejną  tego  typu  Amerykańską propagandę. Jedyne co w nim intrygujące, to sceny tortur. Przyznaję, że zaprezentowane metody przesłuchiwania więźniów do głębi mnie zszokowały. Z jednej strony pragnę sprawiedliwości za wszelką cenę, jednakże z drugiej strony warto się zastanowić,  czy zasadne jest zadawanie wielkiego bólu, choćby najgorszemu wrogowi?


Przemysław Kobus

Akademia Marynarki Wojennej
Stosunki międzynarodowe