Erasmus na Krecie


Zwiedzając wyspę odniosłem wrażenie, że mieszkańcy żyją z nią w zgodzie – wiodąc spokojne i pełne harmonii życie, korzystając z jej dobrodziejstw, a jednocześnie nie ingerując w środowisko naturalne. Warto wspomnieć, że jest to zupełnie inny styl życia, niż ten, według którego żyjemy na co dzień w Polsce. Kreteńczycy przede wszystkim nigdzie się nie śpieszą (wyjątkiem są dostawcy kebabów).

Na Erasmusa chciałem jechać od zawsze, a w zasadzie od czasu, kiedy dowiedziałem się, że taki program istnieje. Już na początku studiów zacząłem poważnie myśleć o wyjeździe, jednak wówczas nie znałem jeszcze swojej macierzystej uczelni. Stąd też postanowiłem, że pierwszy rok spędzę w Gdyni. Nie zdążyłem się obejrzeć, a nadszedł rok drugi – bardzo intensywny. Przeróżne inicjatywy, zaangażowanie na rzecz Akademii Marynarki Wojennej i przede wszystkim zgrana ekipa przyjaciół sprawiły, że nie miałem ochoty wyjeżdżać za granicę. Pod koniec drugiego semestru zorientowałem się, że zaczyna się rekrutacja na Erasmusa – na kolejny rok. Pomyślałem sobie: „teraz albo nigdy”. Złożyłem papiery i parę tygodni później byłem po procedurze weryfikacyjnej, którą przeszedłem pozytywnie. Zakwalifikowałem się na wyjazd na Kretę.

Kreta jest rozległą wyspą – ma 260 km długości i od 12 do 60 km szerokości. Leży niemal na krańcu Europy – w miejscu, gdzie ściera się klimat śródziemnomorski, kontynentalny i afrykański, tworząc najdogodniejsze warunki do egzystowania w Europie (dlatego też mieszkańcy Krety cieszą się tak długim życiem). Doskonała pogoda, urozmaicone ukształtowanie terenu, a także świetna kuchnia regionalna czynią wyspę idealnym miejscem do zamieszkania.

Wakacje zleciały nadzwyczaj szybko i w końcu nadszedł dzień wylotu. Wraz z moimi dwiema koleżankami z AMW wystartowaliśmy z Rębiechowa w Gdańsku. Wystarczyły dobre dwie godziny lotu, żeby znaleźć się w zupełnie innej rzeczywistości.

Po wylądowaniu, pierwszym co do nas dotarło, była fala gorąca. Oczywiście spodziewaliśmy się wysokich temperatur, jednak 28 °C (jak na początek jesieni), to wartość dość wysoka – stąd też, zanim zdążyliśmy opuścić lotnisko, byliśmy już nieźle zgrzani. Nie marnując czasu, szybko udaliśmy się na poszukiwania jakiejś taksówki, która zawiozłaby nas na dworzec autobusowy, by dalej pojechać prosto do miejsca przeznaczenia – czyli do Rethymno. Tuż za rogiem czekała na nas wypolerowana „E klasa” Mercedesa (Grecy bardzo dbają o interes) i przemiły (niski) Grek, który zorientowawszy się gdzie chcemy jechać, zaproponował nam podwózkę do Rethymno, za jedyne… 85 €. Grzecznie odmówiliśmy i po chwili byliśmy na dworcu, pełnym wrzeszczących ludzi i nowiutkich autokarów z gwiazdą na masce. „Kryzys…” – pomyślałem sobie. Kupiliśmy bilety i moment później byliśmy w trasie, by za dobrą godzinę dojechać do Rethymno.

Tuż po przyjeździe czuliśmy się zdezorientowani. Było już ciemno, a my nie znaliśmy miasta (dzięki Bogu mieliśmy mapę, poza tym kierowaliśmy się zasadą „koniec języka za przewodnika”), więc z początku trochę błądziliśmy – wiedzieliśmy jednak, że szukamy Youth Hostel’u i dwadzieścia minut później trafiliśmy do celu. Na przywitanie wyszedł nam zarządca – Sasa, bardzo sympatyczny i pomocny Serb, który podarował nam dodatkową mapę i objaśnił, jak poruszać się po mieście. Po dość długiej i serdecznej rozmowie, ogarnęliśmy się i bezzwłocznie ruszyliśmy na miasto, które chwilę później rzuciło na nas urok, trwający do dzisiaj. Do białego rana tułaliśmy się wówczas po starówce, popijając wino i ciesząc się chwilą, będąc jednocześnie pod wrażeniem nocnego życia, jakie prowadzą mieszkańcy Rethymno. Pomimo tego, że przyjechaliśmy na sam koniec sezonu, miasteczko kładło się spać około 2:00 w nocy.

Rethymno to trzecie co do wielkości miasto Krety. Bez wątpienia jest ono miejscem o unikalnych walorach turystycznych. Jego architektura oraz położenie sprawiają, że ciężko jest znaleźć miejsce równie urokliwe, jak i atrakcyjne. Rozciągająca się (od samego centrum) dwunastokilometrowa, piaszczysta plaża, labirynt wąskich uliczek na starówce, port z latarnią wenecką, górująca nad miastem forteca i przede wszystkim ciekawa historia przyprawiają o zawrót głowy. Warto wspomnieć, że ta mała mieścina ma w swych dziejach okupację arabską, wenecką, turecką i hitlerowską, dlatego też Rethymno cechuje się niezwykle interesującą i urozmaiconą zabudową – co warto zobaczyć na własne oczy.

W hostelu spędziliśmy kilka dni, czekając, aż w jednym z apartamentowców zwolni się dla nas mieszkanie. W międzyczasie dziewczyny zaczęły narzekać na warunki, w związku z czym całej naszej trójce ulżyło, gdy w końcu rozpakowaliśmy się we własnym lokum. Jak się chwilę później okazało, we wspomnianym budynku mieszkało już siedmioro Erasmusów – Asia, Kasia, Kira, Jacek, Paweł, Sebastian i Tomek. Nie minął jeden dzień, a poznaliśmy resztę studentów przybyłych na University of Crete w ramach wymiany, łącznie kilkadziesiąt osób, tworzących mozaikę narodowościową.

Poczuliśmy się jak w domu, będąc w obcym środowisku. Po trwającym dwa dni przywitaniu, pojechaliśmy wreszcie na uczelnię – żeby dać znać, iż w ogóle dotarliśmy,a także zapoznać się z planem zajęć.

Uniwersytet Kreteński zlokalizowany jest na płaskowyżu górującym nad Rethymno. Uczelnia ma parterową zabudowę, dzięki czemu z wielu miejsc roztacza się zapierający dech w piersiach widok – na błękitne morze i położone niżej miasteczko.

Kiedy dotarliśmy do sekretariatu zostaliśmy poinformowani, że nasze zajęcia będą prowadzone po grecku, a nie po angielsku – ponieważ uczelnia nie ma środków, aby opłacić anglojęzycznych wykładowców. Ta informacja praktycznie zwaliła nas z nóg, lecz jak się potem okazało – nie do końca było to prawdą. Przedmioty realizowane w ramach Erasmusa były interesujące (zwłaszcza Local State and development policy in China i State and Human Rights), a pracownicy uniwersytetu uprzejmi i pomocni.

Przed nami zarysowała się ciekawa perspektywa – tak się bowiem złożyło, że mieliśmy sporo wolnego czasu, czasu którym trzeba dysponować, by móc zwiedzać (nie wspominając o pieniądzach). Nie zwlekaliśmy, więc i ciesząc się doskonałą pogodą zwiedzaliśmy wyspę (głównie jej zachodnią część), odwiedzając m. in. najpiękniejsze miasto Krety, wybudowane w stylu weneckim – Chanię, Knossos (Pałac Minojski), kilkukrotnie Heraklion (Muzeum Archeologiczne, Muzeum Flory i Fauny, Twierdza Wenecka, Kościół św. Tytusa, itd.), lagunę Balos, wąwóz Mali, a także masę mniejszych miejscowości i przeróżnych wiosek – ukazujących prawdziwe życie mieszkańców Krety i samo jej oblicze. Po przejechaniu kilkuset kilometrów samochodem, odbyciu licznych przechadzek oraz podróży „na stopa” mogę być w pełni zadowolony, że udało mi się zobaczyć tak wiele – czego nie udałoby się zrobić, odwiedzając to miejsce typowo turystycznie. Dopiero po kilku miesiącach pobytu na Krecie człowiek zaczyna „przesiąkać” tutejszym stylem życia i jest w stanie obrać szeroką perspektywą na otaczającą go rzeczywistość.

Kreta słynie z doskonałej kuchni - opartej na prostych przepisach oraz wyłącznie naturalnych i absolutnie świeżych składnikach. Na stole królują przyprawiane na różne sposoby warzywa i sałatki, jagnięcina, koźlina, drób oraz owoce morza i ryby. Za dodatek mogą posłużyć sery i jogurty, a także wyjątkowy miód (z ziół, szyszek, tymianku itd.). Wszystko to możemy popić kieliszkiem raki (wódka destylowana z winogron/rodzynek/fig) lub nieprzeciętnymi, samorobnymi winami, które sprzedawane są bez banderoli praktycznie w każdym sklepie, podobnie jak alkohole wysokoprocentowe.

Zwiedzając wyspę odniosłem wrażenie, że mieszkańcy żyją z nią w zgodzie – wiodąc spokojne i pełne harmonii życie, korzystając z jej dobrodziejstw, a jednocześnie nie ingerując w środowisko naturalne. Warto wspomnieć, że jest to zupełnie inny styl życia, niż ten, według którego żyjemy na co dzień w Polsce. Kreteńczycy przede wszystkim nigdzie się nie śpieszą (wyjątkiem są dostawcy kebabów). Siedzą w knajpkach, których jest bez liku – i sączą raki (nie mylić z rakiją!), ciesząc się towarzystwem oraz przepiękną pogodą. Potrafią zostawić samochód na przejściu dla pieszych i pójść po bułki do sklepu, a w tym czasie nikt nawet nie zatrąbi…

Cztery miesiące spędzone na Krecie minęły wyjątkowo szybko i nie zdążyłem się obejrzeć, a znalazłem się z powrotem w Polsce. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że Erasmus to nie tylko wyjątkowe przeżycia i ogromny bagaż doświadczeń, ale także niezwykła szansa – by poznać inną kulturę, ciekawych ludzi i nowe języki. Do dzisiaj często wspominam odwiedzone miejsca na Krecie, cały polski „Erasmus Team” oraz masę przeróżnych, najczęściej spontanicznych, sytuacji. Nie zapominam również o znajomych, którzy w tej chwili rozrzuceni są po całym świecie.


Wojciech Milewski

Student
Akademia Marynarki Wojennej
Stosunki międzynarodowe